Spacerem do Leszczy nad Dziunią. Swoją drogą to kto wymyślił taką nazwę dla rzeczki? I dalej na Górę Opatowską. Wejścia do schroniska skalnego niestety nie zobaczyłam - zostało zakryte. Może to i dobrze; nie niszczy się. A wiatraki - no cóż; zdecydowanie nienajlepszy to pomysł :/
W drodze oczywiście zmieniłam kierunek. I dobrze, bo pewnie nie zostałoby mi dużo czasu na obejrzenie kirkutu w Krzepicach. A tak przez Zwierzyńce, zjazd na niebieski i jestem w Krzepicach. Złapał mnie tu trochę krótki deszcz - w porę udało mi się go przeczekać u Jakuba.
I jak tu nie mieć dylematu :) Może by tak dotrzeć prawdopodobnym, starym, pątniczym szlakiem Jakubowych kościołów do Góry Św. Anny, a dalej średniowieczną Via Regia do Santiago? Można piechotą, konno lub rowerem. A rower przy sobie akurat mam. Chociaż 3560 km to jednak trochę dużo.
Teraz zostały po niej już praktycznie ruiny. Chociaż i tak niespotykane, że nie zniszczono jej w czasie wojny. Może dlatego, że na placu przed nią Niemcy urządzili getto, a sami okoliczni Żydzi byli w niej więzieni.
Spod Bożnicy mam już niedaleko na żydowski cmentarz (przełom XVIII i XIX wieku). Jest wyjątkowy; podobno w Polsce są jeszcze tylko trzy miejsca, w których znajdzie się tak dużo żeliwnych macew jak tutaj. Jest ich około czterysta, samych kamiennych ok. 300. Na każdej hebrajskie napisy i symbole. Niestety nie znalazłam jedynej macewy z polskim tekstem. Może jeszcze kiedyś mi się uda. Samo oglądanie i odczytywanie symboli z nagrobków było na tyle interesujące, że zajęło mi sporo czasu. Wyglądało to trochę jak czytanie hieroglifów. :) Zresztą sama ustronność tego miejsca i jego specyficzny klimat niezauważalnie zatrzymują na dłużej.
Trasa wyszła kombinowana, bo zboczyłam z zielonego szlaku i musiałam się trochę przespacerować. Ale może właśnie przez to opóźnienie udało mi się natknąć i złapać towarowy na wiadukcie w Mokrej. Aj, rewelacyjny hałas. Co dopiero musiał wyczyniać tam 53 ppnc.
W połowie drogi przypomniałam sobie, że nie mam przy sobie asekuracyjnie żadnej mapy. No nic, potrzymam się szlaku. I muszę przyznać, że jest on dobrze oznaczony i poprowadzony. Powrót na orientację; ale gdzie tu się człowiek zgubi :)
Bagaż prawie zapakowany; chyba wszystko zabrałam. Na rower zostało długie popołudnie - czyli urlop czas zacząć. Eh... Wyjątkowa perspektywa kilkunastu wolnych dni, w których czas i wszystko popłynie bez pośpiechu, leniwie, tak jak wypadnie, bez jakichkolwiek planów, swobodnie, jakoś tam, mimowolnie, z delektowaniem się czymkolwiek, improwizowanie...
Improwizacja przeddnia pierwszego wywiodła mnie niewybrednie w sąsiedzkie odległości - do zwykłych sobie Truskolas na rekonesans kościoła Św. Mikołaja. Trafiam tu akurat na czas, kiedy kościół jest otwarty i dzięki uprzejmości organisty, który wpuszcza mnie na chór, mogę z bliska obejrzeć XVIII wieczne organy. Do Józefa Winnera bawiącego na obrazie niestety nie docieram, bo powoli schodzą się ludzie. Na zewnątrz kilka zdjęć - oj, trochę to fotograficzna łamigłówka była: kościół jest na tyle duży, że trudno go objąć, a przy okazji - jak na nieprofesjonalistę przystało - robię je jeszcze pod pełne słońce :)
Potem wpada mi do głowy myśl, żeby odwiedzić tutejszą stadninę koni. Na miejscu, choć się tego nie spodziewam, okazuje, że właściciel udziela właśnie komuś instruktarzu jazdy konnej. I nie ma nic przeciwko temu, żeby się trochę temu poprzyglądać, a przy okazji uciąć wspólną, krótką pogawędkę.
Z powrotem zamiast jechać prosto, wracam naokoło. Skoro ma być dowolnie i jakoś tam :)
P.S. I pomyśleć, że rok temu dokładnie w tym czasie w trójnasób głowiłam się nad kartkami papieru i przez głowę by mi nie przeszło, że rok później będę włóczykijować po okolicy. Ten spacer dedykuję pod tamto nielekkie konto.
Wybór nie był łatwy - Pawełki, czy Miedźno? Padło na Pawełki.
Późnym ranem kurs na Blachownię: nie ma to jak spokojnie ominąć lasem fatalną drogę z K-cka do Wręczycy Wielkiej. Na miejscu jestem trochę za wcześnie, ale po chwili pojawiają się rowerzyści i znajome twarze :) Ruszamy. Dróg i miejscowości, którymi mam jechać kompletnie nie znam. Ba, ogólna orientacja w kierunkach: gdzie się mniej więcej co znajduje - zerowa :)
Zaproponowana trasa, jak przypuszczałam, wypada rewelacyjnie - same lasy i wiejskie, małouczęszczane drogi. Tylko takiej pozazdrościć. Do tego sympatyczne towarzystwo i słoneczna, lekko wietrzna pogoda (ramiona trochę się spiekły, ssszzzz).
I sam rezerwat z kwitnącymi rododendronami warty zobaczenia.
Po drodze ognisko w Brzozie z chwilą odpoczynku nad wodą z towarzystwem łyski :)) i straszeniem na horyzoncie przez podejrzane chmury. Całe szczęście, obyło się na samych strachach na lachach i powrót wypadł bezdeszczowy od strony Jeziora w górę przez Bór Zajaciński, Klepaczkę, Truskolasy i Hutkę.
P.S. I zapomniałabym - po drodze, gdzieś mniej więcej na wysokości Boru mijam dziewczynę, która pędzi w kasku ... na kolarzówce (!!) - moje uznanie :o
----------------------------------------- Kilometry w terenie na oko ;)