Bagaż prawie zapakowany; chyba wszystko zabrałam. Na rower zostało długie popołudnie - czyli urlop czas zacząć. Eh... Wyjątkowa perspektywa kilkunastu wolnych dni, w których czas i wszystko popłynie bez pośpiechu, leniwie, tak jak wypadnie, bez jakichkolwiek planów, swobodnie, jakoś tam, mimowolnie, z delektowaniem się czymkolwiek, improwizowanie...
Improwizacja przeddnia pierwszego wywiodła mnie niewybrednie w sąsiedzkie odległości - do zwykłych sobie Truskolas na rekonesans kościoła Św. Mikołaja. Trafiam tu akurat na czas, kiedy kościół jest otwarty i dzięki uprzejmości organisty, który wpuszcza mnie na chór, mogę z bliska obejrzeć XVIII wieczne organy. Do Józefa Winnera bawiącego na obrazie niestety nie docieram, bo powoli schodzą się ludzie. Na zewnątrz kilka zdjęć - oj, trochę to fotograficzna łamigłówka była: kościół jest na tyle duży, że trudno go objąć, a przy okazji - jak na nieprofesjonalistę przystało - robię je jeszcze pod pełne słońce :)
Potem wpada mi do głowy myśl, żeby odwiedzić tutejszą stadninę koni. Na miejscu, choć się tego nie spodziewam, okazuje, że właściciel udziela właśnie komuś instruktarzu jazdy konnej. I nie ma nic przeciwko temu, żeby się trochę temu poprzyglądać, a przy okazji uciąć wspólną, krótką pogawędkę.
Z powrotem zamiast jechać prosto, wracam naokoło. Skoro ma być dowolnie i jakoś tam :)
P.S. I pomyśleć, że rok temu dokładnie w tym czasie w trójnasób głowiłam się nad kartkami papieru i przez głowę by mi nie przeszło, że rok później będę włóczykijować po okolicy. Ten spacer dedykuję pod tamto nielekkie konto.
Wybór nie był łatwy - Pawełki, czy Miedźno? Padło na Pawełki.
Późnym ranem kurs na Blachownię: nie ma to jak spokojnie ominąć lasem fatalną drogę z K-cka do Wręczycy Wielkiej. Na miejscu jestem trochę za wcześnie, ale po chwili pojawiają się rowerzyści i znajome twarze :) Ruszamy. Dróg i miejscowości, którymi mam jechać kompletnie nie znam. Ba, ogólna orientacja w kierunkach: gdzie się mniej więcej co znajduje - zerowa :)
Zaproponowana trasa, jak przypuszczałam, wypada rewelacyjnie - same lasy i wiejskie, małouczęszczane drogi. Tylko takiej pozazdrościć. Do tego sympatyczne towarzystwo i słoneczna, lekko wietrzna pogoda (ramiona trochę się spiekły, ssszzzz).
I sam rezerwat z kwitnącymi rododendronami warty zobaczenia.
Po drodze ognisko w Brzozie z chwilą odpoczynku nad wodą z towarzystwem łyski :)) i straszeniem na horyzoncie przez podejrzane chmury. Całe szczęście, obyło się na samych strachach na lachach i powrót wypadł bezdeszczowy od strony Jeziora w górę przez Bór Zajaciński, Klepaczkę, Truskolasy i Hutkę.
P.S. I zapomniałabym - po drodze, gdzieś mniej więcej na wysokości Boru mijam dziewczynę, która pędzi w kasku ... na kolarzówce (!!) - moje uznanie :o
----------------------------------------- Kilometry w terenie na oko ;)
Garstka kilometrów, ale jednak dawno tak nie odpoczęłam na rowerze jak dzisiaj. Może dlatego, że tam i z powrotem jechałam znanymi i trochę ostatnio zaniedbanymi przeze mnie polnymi i leśnymi drogami? Chyba powinnam wrócić tu do standardowych, rowerowych spacerów w tygodniu. Chociaż na tyle na ile się da. A może przez to bajeczne powietrze? - nic tak nie pachnie o tej porze roku jak kwitnące zboża. Taki zapach mógłby robić za narkotyk. No i nie przypuszczałam, że po drodze natknę się na kwitnące kukułki. Zupełnie zapomniałam, że kwitną o tej porze.
Niestety został już uszkodzony - pewnie przez lekko nierozgarniętych ludzi. Choć podano też, że „został połamany przez spływ gruzowy (prawdopodobnie soliflukcyjny) do wnętrza otwartej jaskini”. Cóż, nie znam arkanów speleologii, więc nie wiem, czy ta wersja jest prawdziwsza.
… i przy okazji specjalnie, żeby obejrzeć niedaleki wiatrak - elektrownię. Parę danych o nim: Wysokość - 54 m; średnica koła z 280 łopatkami (o powierzchni 300 m2) - 32 metry; ciężar całkowity elektrowni - 240 ton; poniesione przez jej konstruktora i wykonawcę koszty - kilka milionów złotych. Twórca pracował nad nim przez 25 lat…
Ogląda się go fantastycznie. Wiedza, praca, wytrwałość i pasja człowieka, który stworzył taką konstrukcję imponują. Genialne. Na żywo, bez całkowitego pamiętania o liczbach, zrobił na mnie wrażenie.
Kiedyś tam wymyśliłyśmy ze znajomą, żeby przejechać się gdzieś po lasach w Zakrzewie. I ponieważ tym razem zapowiadało się pogodne popołudnie, zabrałyśmy rowery i pojechałyśmy. Dukty znała trochę Ewa, trochę ja; choć bardziej nie znałyśmy ich wcale. Ale nie zabłądziłyśmy.
Drogą Ewy, jak się okazało, dojechałyśmy do starego mostu na wiadukcie. I dobrze się złożyło, ponieważ stąd mogłyśmy dotrzeć leśnymi dróżkami do Krzyża Lemańskiego. Trochę trudno było go znaleźć, bo stoi kilkanaście metrów od ścieżki i dobrze wtapia się w zieleń i brąz drzew. Samą ścieżkę też wyraźnie rozpoznaje się dopiero po odnalezieniu krzyża.
Dalej jedziemy odnaleźć trzy mogiły jeńców jugosłowiańskich. I te znajdujemy bez problemu. Trochę jesteśmy zdziwione, że są na nich znicze - groby są przecież bezimienne, bardzo niepozorne, czy nawet wizualnie nieciekawe. Widocznie jednak ktoś o nich wciąż pamięta.